To najbardziej pracowity tydzień, właściwie odkąd pamiętam.
Nasz „rozdzwoniony” departament przypomina bardziej studio popularnej telegry,
biorąc pod uwagę liczbę odzywających się telefonów, a zliczając ilość
odwiedzających nas interesantów – kolekturę lotto podczas kumulacji. O
jakichkolwiek przejawach lenistwa zwyczajnie nie może być mowy. Od kilku dni
nie odwiedziłam firmowego bufetu, a moim jedynym źródłem energii stała się
poranna kawa na wynos w rozmiarze XXL, zakupiona w pobliskim lokalu. Dziś rano,
przeglądając się w łazienkowym lustrze zrozumiałam, że powoli zaczynam
przeistaczać się w korporacyjnego zombie, który poza monitorem służbowego
komputera widzi jedynie drogę do własnej sypialni. Podkrążone oczy, szara cera
i zaciśnięte usta, wykrzywione w pesymistyczną podkówkę to zdecydowani wrogowie
kobiecej urody i wdzięku. Nawet malinowa szminka i nieco krótsza niż zazwyczaj
spódniczka tylko nieznacznie podniosły moje zszargane pracą poczucie
kobiecości.
W drodze do biura, którą jak zwykle pokonywałam w miejskim
autobusie, zagubiony w czeluściach telefon poinformował mnie o otrzymanej
wiadomości SMS. Mając na względzie fakt, że od momentu przekroczenia progu
biura nie znajdę nawet sekundy na jego odczytanie, odszukałam w torebce swój
smartfon i zagłębiłam się w lekturze wiadomości:
„Nie uwierzysz! No nie uwierzysz! Dostałam te bilety na
wieczorny spektakl w teatrze i to po promocyjnej cenie. Błagam, urwij się
wcześniej z pracy i bądź gotowa na 17. Taka okazja więcej się nie powtórzy!”
Co za zrządzenie losu! Właśnie teraz, gdy najbardziej
wskazane byłoby wyrobienie kilkumiesięcznego limitu nadgodzin, moja
przyjaciółka prosi mnie o zwolnienie się z pracy... Nie mogłam jej jednak
odmówić, a tym bardziej sobie. O tym wspólnym wyjściu marzyłyśmy od dawna.
W biurze panował spodziewany zamęt i gonitwa pomiędzy
kolejnymi deadline'ami. I pośród tego zgiełku sunęłam w stronę gabinetu szefa,
nie spodziewając się przecież zbytnio miłego przyjęcia. Miałam prawdziwe
szczęście, że właśnie zakończył rozmowę ze swoją ukochaną mamusią i w związku z
poprawionym humorem nie pożarł mnie żywcem na wstępie.
„Słucham Cię, w czym mogę pomóc.” - zapytał rzeczowym tonem.
„Panie dyrektorze, chciałam prosić o możliwość zwolnienia
się wcześniej z pracy gdyż...” - wybąkałam nieśmiało, przerywając swoją
wypowiedź w momencie, gdy szef zakrztusił się swoją niskotłuszczową, sojową
latte.
„Mam nadzieję, że to jakiś żart z Twojej strony.” -
wyszeptał wreszcie, posyłając mi spojrzenie pełne zgrozy. „Przecież widzisz,
jaki mamy tu Sajgon. Normalnie nie miałbym nic przeciwko temu, ale dziś jesteś
mi wyjątkowo potrzebna. Te raporty, które zostawiłem Ci na biurku, po prostu
muszą przejść przez Twoje ręce, bo inaczej opóźnią się wszystkie inwestycje.
Przecież sama wiesz, ile tego jest.”
„Rozumiem, tak tylko zapytałam...” - rzuciłam zrezygnowana,
spuszczając głowę w dół, na wzór właśnie skarconego psa.
Widząc moją wyraźną rozpacz sytuacyjną złagodniał nieco,
podsuwając mi pewien pomysł.
„Właściwie, jeśli bardzo Ci na tym zależy, jest jedno
wyjście. Część Twojej pracy może przejąć Marcin z wydziału piętro wyżej. Jeśli
jakoś uda Ci się go przekonać do wzięcia nadgodzin, możesz wyjść, kiedy tylko
masz ochotę.”
Opuszczałam gabinet szefa pełna nadziei, jednak i ona szybko
przygasła. Zdałam sobie sprawę o którym z „Marcinów” właśnie była mowa. Ten
znajdujący się na wyższym poziomie, jest absolutnym bawidamkiem. Zawsze
elegancki, szarmancki i pewny siebie wielbiciel wystawnego stylu życia i
drogich samochodów przyciągał dziewczyny niczym magnes. Niegdyś nawiązał się
między nami niewinny flirt, który zaowocował nawet kilkoma rewelacyjnymi
randkami. Nigdy jednak nie skończyły się one przysłowiowym śniadaniem, bowiem
liczyłam na coś więcej poza przyjacielskim seksem. Niestety Marcin długo nie
wytrzymał bez fizycznych igraszek i
bardzo szybko zrezygnował z moich „usług towarzyskich”. Ten niewzruszony
amator erotycznych podbojów zaprosił do swojego łóżka chyba połowę z
zatrudnionych kobiet poniżej 40 roku życia, wliczając w to mężatki, wzorowe
żony i panny. Bardzo szybko awansował, przenosząc się na wyższe szczeble w
hierarchii tego biznesu, toteż jego przeprowadzka do innego departamentu
ułatwiła mi zabliźnienie się rany w sercu. Długo wahałam się nad konfrontacją z
byłym/niedoszłym kochankiem, jednak ostatecznie postanowiłam spróbować.
Prosto z windy skierowałam się do jego „modnego” gabinetu, w
którym (jak donoszą plotki) zawsze przesiadują długonogie asystentki i
stażystki. Tak było i tym razem – gdy otworzyłam drzwi moim oczom ukazał się
jeszcze przystojniejszy, wypielęgnowany Marcin w towarzystwie nie grzeszącej
powściągliwością blondynki, która chichocząc niczym mała dziewczynka, zapinała
pospiesznie guziki swojej koszuli.
„Marcin, mam do Ciebie ogromną prośbę.” - powiedziałam
zdecydowanym tonem, rzucając na jego biurko stertę papierów.
„Skarbie, zostaw nas samych.” - niedbale rzucił w stronę
swojej „maskotki”, która prezentując jednoczesne zdumienie i oburzenie w
pośpiechu opuściła lokal.
„O co chodzi?”
„Widzisz, muszę dziś wcześniej wyjść z pracy, a sama nie poradzę
sobie z tym wszystkim. Tylko ty masz stosowną wiedzę, że móc wykonać za mnie
cześć obowiązków. Wiedz, że nie prosiłabym Ciebie o taką przysługę, gdyby nie
była to dla mnie sprawa życia i śmierci.”
Moja bezpośredniość wyraźnie go zaskoczyła.
„I uważasz, że nie mam nic lepszego do roboty, ponad
lustrowanie idiotycznych kserokopii umów? Nic z tego, Słonko. Jestem umówiony.”
- odpowiedział po chwili, prezentując na swojej twarzy cyniczny uśmieszek. Nie
omieszkał przy tym pogładzić lubieżnie mojego policzka i „przypadkiem”
pogładzić po pupie. Miałam zwyczajnie dość jego prostackich zalotów, którymi
raczył każdą przedstawicielkę płci pięknej. I wtedy w mojej głowie zrodził się
niecodzienny plan. Postanowiłam pokonać go jego własną bronią. Tak więc powoli rozpinałam
swoją koszulę guziczek po guziczku, a jego usta otwierały się coraz szerzej...
„Co robisz?” - wyszeptał wpatrzony w moje kształtne piersi.
„Zupełnie nic...” - odparłam, układając jego dłoń na moim
ciepłym dekolcie. Powoli zbliżyłam się do jego ust i wilgotnym języczkiem
przesunęłam po drżących, męskich wargach. Jego oddech znacznie przyspieszył, a
i rozporek stał się nieco bardziej „wydatny”. Zazwyczaj uszczypliwy i wygadany
– teraz nie mógł wydobyć z siebie nawet najmniejszego pomruku. Tak więc wplatając
palce między jego starannie wymodelowaną fryzurę, obdarzyłam go namiętnym
pocałunkiem, rodem z najlepszych francuskich romansów. Nasze języki splatały
się ze sobą w cudownym, łagodnym rytmie, który wyznaczały zsynchronizowane
uderzenia serc. Wciąż nie odrywając ode mnie ust, szczelnie objął mnie swoimi
silnymi ramionami i przyciągnął w swoją stronę. I choć zupełnie tego nie
planowałam, moja dłoń powędrowała w dół, by delikatnie zacisnąć się na jego
oszalałej z podniecenia męskości. A i on nie pozostawał mi dłużny. Smakowaliśmy
siebie tak przez kilka minut, choć dla mnie trwało to całą wieczność. Na chwilę
tylko oderwałam się od Marcina i szepnęłam do jego ucha:
„To jak będzie z tą przyjacielską pomocą? Mogę liczyć na
wsparcie z Twojej strony.”
Nie mogąc ukryć narastającej euforii wymruczał w okolicach
mojej szyi:
„Oczywiście, mój Skarbie, oczywiście...” A potem ponownie
przyssał się do moich rozpalonych, pełnych słodyczy warg.
Jak to mówią - „kto nie ryzykuje, ten nie ma”. Okazuje się,
że namiętne pocałunki, mają w sobie jednak niezwykłą moc. I wielki dar
przekonywania.
~Fantazyjna
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz